- Pracuje Pan od paru miesięcy w sosnowieckim Zagłębiu w randze wiceprezesa do spraw sportowych… Jak to się stało, że sądecki rodak i patriota wylądował w zagłębiowskiej konkurencji?
- Prezydent Sosnowca, Arkadiusz Chęciński przebudowywał układ kierujący klubem, szukał kandydatów gotowych do realizacji postawionych celów i… padło na mnie. Byłem wolny od pewnego czasu, przyjąłem propozycję i wziąłem się do roboty. Pierwsze efekty pozwalają patrzeć z optymizmem w przyszłość.
- W cywilizacji śląsko-zagłębiowskiego sportu kadry działaczy wywodzą się zwykle ze swojaków, a tu człowiek przypisany do Lachów Sądeckich…
- Tamten region nie jest mi całkiem obcy, w Sosnowcu wiedzieli, że przez jakiś czas grałem w Odrze Wodzisław, a ostatnio, jako prezes Sandecji, penetrowałem piłkarski rynek województwa katowickiego. Nie spadam więc na teren księżycowy i wierzę, że moja praca przyniesie oczekiwane owoce. Sosnowiec żyje piłką, buduje imponującą bazę, więc aby ją optymalnie wykorzystać potrzebny jest progres I-ligowej drużyny.
- Pozwoli Pan, że z mojego punktu widzenia przenosiny do Sosnowca, to podstawa do refleksji nawiązującej do starego porzekadła o tym, że najtrudniej być prorokiem we własnym kraju, myślę o Nowym Sączu. Pańska prezesura w Sandecji cieszyła się wielką aprobatą sympatyków klubu. Na ten temat rozmawiałem nie tak dawno z ludźmi, którzy Sandecję mają w sercu od dziecka…
- Z kim mianowicie?
- Przede wszystkim z kolegą Witoldem Wąsikiem, wytrawnym działaczem, który swego czasu podjął się niewdzięcznej roli kuratora klubu stojącego nad przepaścią i doprowadził do jego odbudowy. Bez ogródek stwierdza, że odejście Aleksandra do Sosnowca, to znacząca wyrwa w potencjale kadrowym sądeckiego piłkarstwa. Podobne zdanie wyjawił także trener Andrzej Kuźma, legenda klubu. Obaj twierdzą, że padł Pan ofiarą swoistego ostracyzmu ze strony Ratusza…
- W Sandecji pracowało mi się twórczo i niekonfliktowo. Udało się wyprowadzić drużynę ze strefy spadkowej, uczynić za sprawą trenera Dariusza Dudka rewelacją wiosny sezonu 2020/2021, a przede wszystkim uzyskać dla klubu wysoką, półtoramilionową premię za promowanie największego grona młodzieżowców w rozgrywkach I ligi, w ramach formuły Pro Junior System. Wymagało to nie tylko sporej odwagi, ale i przytomnej rozwagi.
- Dorobek ten jest powszechnie znany i doceniany. Tym większym zaskoczeniem było Pańskie rozstanie się z klubem. Jak do niego doszło, co legło u jego podstaw?
- Poruszyło mnie przede wszystkim eliminowanie mojej osoby, jako przedstawiciela Sandecji, w relacjach z zewnętrznymi podmiotami piłkarskimi: Małopolskim Związkiem Piłki Nożnej i Polskim Związkiem Piłki Nożnej. Wyobrażałem sobie, że na ich walnych zgromadzeniach delegatów powinienem być obecny, po to chociażby, aby być w kursie spraw ważnych dla klubu. Niestety, zapewne z woli pana prezydenta Ludomira Handzla, Sandecję reprezentowali dwaj radni miejscy… Zakwestionowano także moją inicjatywę reaktywowania drużyny rezerw. Aby uzyskać zgodę MZPN na jej powrót do grona IV-ligowców należało przekonać wielu partnerów klubowych i decydenta, który pamiętał przecież okoliczności wycofania rezerwistów z ligowych zmagań… Takie ostentacyjne podważanie prezesowskich kompetencji wzmagało dyskomfort w kierowaniu klubem…
- Trudno się dziwić, materia zarządzania klubem sportowym nie znosi instytucji kierowania z tylnego siodełka… Zwłaszcza wtedy, gdy mamy do czynienia ze spółką akcyjną.
- Też tak uważam, dlatego rozstaliśmy się bez nadmiernego żalu, można powiedzieć z zachowaniem prawa do własnych przekonań… Miasto, które łoży na klub środki gwarantujące jego egzystencję, jak każdy dominujący akcjonariusz dąży do poszerzenia swoich wpływów i na to nie ma rady…
- Widzę, że nie ma w Panu jakiejś specjalnej pretensji, zachował Pan o Sandecji jak najlepsze zdanie…
- Potwierdzam stabilność moich pozytywnych relacji. Niech ich praktycznym wyrazem będzie obietnica omijania piłkarzy Sandecji jako obiektów transferowego zainteresowania ze strony Zagłębia.
Rozmawiał: Ryszard Niemiec