„Ezi” rzuciłby z zaświatów, że cierpliwie czeka na z dawna oczekiwaną biografię, w której racje najwybitniejszego piłkarza międzywojnia wreszcie byłyby uwzględnione jak należy. Wilimowski miał to przyrzeczone jak w banku, w nikim innym nie znalazłby takiego zrozumienia jak w Gowarzewskim. Andrzej, zawsze cholernie ambitny, traktował przygotowywaną książkę o przedwojennym idolu jako dzieło życia. Coś absolutnie najważniejszego. Życie ma to do siebie, że nie zawsze wyraża przyzwolenie na spełnienie marzeń. Okrutny paradoks, gdy kontekst dotyczy akurat tych dwóch Postaci.
Lubiłem jeździć do katowickiej willi przy Jaracza, gdzie mieszkał i pracował. A raczej tyrał, choć w kilkudziesięciu książkach nie było choćby kropli wylanego potu. Autorska koncepcja, szata graficzna, wreszcie „mięso” - wszystko, choć z natury rzeczy poważne, bo o historycznym znaczeniu, jednocześnie nosiło powiew lekkości. Raz była to smaczna krotochwila, innym razem siła skojarzeń, jeszcze kiedy indziej zderzenie faktu z doborem fotografii akurat najbardziej adekwatnej do sytuacji. Zdjęcia anonimowe, pozbawione detalicznej identyfikacji, trafiały do kosza. Wróć, wracały do potężnego archiwum z adnotacją „do rozpoznania”. Takie podejście oczywiście zwielokrotniało ryzyko popełniania błędów. I zdarzały się, trudno zaprzeczyć. Ale kanon, aby w podpisie byli to konkretni ludzie, a nie NN, był absolutnie nietykalny. I lepiej było trzymać wyłącznie dla siebie, że fotka jest „prawie opisana”. Że brakuje rozszyfrowania „tylko” jednego zawodnika…
Wieczorami, jak w każdej szanującej się redakcji starej szkoły dziennikarskiej, gadało się na różne tematy. Janek Lis opowiadał o kulisach wyprawy na Stadion Dziesięciolecia, aby naocznie widzieć jak Zbigniew Makomaski pokonał Toma Courtneya. Andrzej Markowski z dumą informował, że spod ziemi właśnie zdobył taśmę z pełnym meczem Brazylii ze Szwecją w finale MŚ ’58. Andrzej Gowarzewski lubił mnie również dlatego, że byłem krakusem. A on właśnie pod Wawelem studiował architekturę, traf chciał, że w mocno muzycznym towarzystwie. Był na roku z Markiem Grechutą, ale i z Feliksem Naglickim, jednym z pierwszych „Skaldów”. I na zawsze zapadło mu w pamięć, że właśnie „Skaldowie” nagrali kiedyś piosenkę o Szopienicach, skąd pochodził. Z tej samej dzielnicy Katowic wywodzili się Czesław Białas (ciężary), Janusz Sidło (oszczep) i Kazimierz Kutz (którego za reżyserski talent cenił, ale z całkiem innych powodów za którym ostatnimi laty nie przepadał). No i Andrzej, last but not least…
Długo zachodziłem w głowę: skąd u Andrzeja aż tak radykalne „pójście w futbol”, skoro z łamów katowickiego „Sportu” znałem go z całkiem innych dyscyplin? Z Benkiem Gryszczykiem jeździł na Wyścigi Pokoju, przez ładnych kilka lat trwał romans z królową sportu, do której piękna jakże skutecznie przekonywał Zbigniew Dobrowolny. Odpowiedział kiedyś, że nie było w tym żadnej tajemnicy, jeno realne oszacowanie akcji na futbolowym gruncie w potężnej i znakomicie prosperującej redakcji. - Do piłki zawsze ustawiała się długa kolejka, na dodatek nie brakowało w niej tuzów. Na przykład Stasio Penar, choć przecież nie tylko on. Postawiłem na inne dyscypliny - dodał.
Ta wszechstronność zapewne miała duży wpływ na rozdanie akredytacyjnych kart, gdy zbliżała się Olimpiada w Montrealu. Pojechał na nią z nadziejami i ambicjami. Z powinności sprawozdawcy, tak samo zresztą jak Stefan Riedel, wywiązał się nienagannie. Ale pojawiła się szansa przedłużenia pobytu, dorobienia w konkretnej walucie trochę grosza do skromnej pensji żurnalisty. Po opóźnionym powrocie, na Młyńskiej rozpętało się piekło, również o politycznym zabarwieniu (sic!). W dniu, w którym pożegnano się z nim przyrzekł sobie, że jego noga nigdy tam nie postanie. Z tego co wiem słowa dotrzymał, choć od 1976 do teraz co nieco czasu upłynęło…
Przez kilka lat pracował w „Sportowcu”, a gdy i z tym tygodnikiem drogi się rozeszły, coraz bardziej zaczęła kiełkować myśl o pójściu we własną stronę. I wtedy drzwi dla futbolu otworzyły się na oścież. Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, zaczął gromadzić bank piłkarskich informacji. Drogą korespondencyjną i owszem, ale też przemierzaniem Polski wszerz i wzdłuż. Jeździł do swoich „podopiecznych”, rozmawiał, gromadził dokumenty, tworzył, a później poszerzał imponujące archiwum fotograficzne. Miał pomysł, jak to wykorzystać. Czuł potrzebę, wręcz widział konieczność encyklopedycznego ogarnięcia zagadnienia pod tytułem „polski futbol”. Wtedy, u zarania, i teraz, na bieżąco. Lecz na samym starcie, w 1990, trafił w sam środek tarczy z zupełnie innym pomysłem. Na okoliczność włoskiego „Il Mondiale” wydał pięknie wydaną historię mistrzostw świata. Na rynku wszystkim opadły szczęki. Bo to rzeczywiście były narodziny autentycznej potęgi.
Miałem szczęście, ale nade wszystko zaszczyt współpracowania z Andrzejem przy realizacji bodaj kilkunastu pozycji wydawniczych. Jaki był z tamtej strony biurka, jako osoba decydująca o ostatecznym kształcie? Przede wszystkim szanował autora, jego przywilej do subiektywnego ogarniania tematu, a najbardziej cenił, gdy wypowiedź stanowiła zamkniętą całość. Z puentą, która pozwalała na mecie wrócić do startu.
Zatem wracam. Andrzej, choć bez książki, znów jest z „Ezim”, niestety…
JERZY CIERPIATKA
PS.
Przed chwilą otrzymałem nowego sms-a: „Nie żyje Andrzej Gowarzewski. Guru historii piłki”.
Tę najprawdziwszą prawdę od razu przenoszę do tytułu.